Wychowywałam się w katolickiej rodzinie. Może nawet bardziej katolickiej niż przeciętnie, choć wcale nie oznaczało to, że żyjącej żywą wiarą. Myślę, że dla moich rodziców religijne wychowanie i wysyłanie mnie od dziecka do różnych grup przy kościele, było sposobem na utrzymanie dyscypliny, przypilnowanie, manipulowanie poczuciem winy. Choć może nie robili tego w pełni świadomie. Dla mnie religia była ucieczką od zbyt trudnej rzeczywistości, od samotności. Kościół był miejscem, gdzie spotkałam życzliwych ludzi, którzy okazali mi zainteresowanie, poświęcili czas i uwagę. Z czasem był też miejscem, gdzie mogłam nawiązywać akceptowane przez rodziców relacje, dawał mi poczucie przynależności.
Boga pierwszy raz spotkałam podczas świąt Wielkanocnych, gdy miałam dwanaście lat. Myślę że właśnie tak mogę to nazwać. Wtedy pierwszy raz zrozumiałam, że to jest coś więcej niż rytuały i tradycje, że to nie jakaś legenda. Że ten Bóg naprawdę w jakiś sposób w tym wszystkim jest, jest mną zainteresowany. Jeździłam potem na różnego rodzaju rekolekcje, skupienia, szukając Boga w moich nieuporządkowanych nastoletnich emocjach. Ogromną wartością, która mi z tamtych czasów została, jest formacja oazowa jaką otrzymałam. Solidny pakiet wiedzy o wierze, o Kościele, liturgii, o wspólnocie, charyzmatach itd. Wyrosłam w tym, przyswoiłam. Choć teraz z perspektywy wiem, że przez cały ten czas przyswajałam tylko wiedzę, ale nie budowałam wiary. W trakcie modlitwy mówiłam i nikt nie odpowiadał. Mówiłam: Boże nie czuję Cię, gdzie Ty jesteś?
Moja "wiara" opierała się w dużej mierze na ludziach ze wspólnoty. Dlatego, gdy wyjechałam na studia, nie potrafiłam jej utrzymać.
Przez następne lata myślałam nieraz o Bogu, ale żyłam tak, jakby Go nie było. Bez Niego podejmowałam decyzje. Kilka razy chciałam wrócić do Kościoła, jechałam na jakieś rekolekcje, zaczynałam się modlić, ale mój zapał szybko się kończył, nie potrafiłam w tym wytrwać. Kolejne upadki tylko wpędzały mnie w jeszcze większe poczucie winy i jeszcze bardziej oddalały od Boga. Z czasem moje życie osobiste wyglądało coraz gorzej - brak pracy, kryzys w małżeństwie, stany depresyjne, lęki, grzechy i poczucie winy. Taka równia pochyła na samo dno. Na tym dnie wylądowałam na początku 2015 roku, mając 30 lat. Rozpadło się wtedy moje małżeństwo, a ja nie widziałam żadnego wyjścia z sytuacji, w której się znalazłam. Wplątałam się w grzech i zniszczenie. Zobaczyłam wtedy tak jednoznacznie, że w życiu bez Boga nie ma żadnego sensu ani przyszłości. Albo jakoś Go znajdę, albo nie ma po co szarpać się dalej.
Pamiętam, że trafiłam wtedy na adorację Najświętszego Sakramentu i gdy ksiądz chodził z Monstrancją i błogosławił każdemu z osobna, ja autentycznie przyjęłam to błogosławieństwo. W sensie nic tam specjalnego nie przeżywałam, ale powiedziałam Boże ja przyjmuję to błogosławieństwo, biorę, uczepiam się tego. Potem uczestnikom rozdawano poświęcone medaliki św. Benedykta oraz egzorcyzmowaną wodę, i świece. Przez najbliższe tygodnie te sakramentalia były stale ze mną. Nosiłam medalik, będąc w domu zawsze zapalałam świeczkę. Wierzę że to też jest jeden ze sposobów działania Pana Boga - tak jakby ktoś nieustannie modlił się nade mną. Nadszedł Wielki Post, który był czasem niesamowitego błogosławieństwa. Pościłam wtedy - pierwszy raz w życiu nie po to żeby coś uzyskać, tylko żeby być bliżej Boga, żeby Go jakoś znaleźć i się Go uczepić. Całymi godzinami słuchałam przez internet różnych kazań, nauczań, żeby tylko dowiedzieć się o Bogu jak najwięcej. No i o tym, co znaczy naprawdę żyć wiarą.
Była taka konferencja o tym jak Bóg jest obecny w Słowie Bożym i jak można się modlić słowami Pisma Świętego. Znalazłam wtedy fragment z Ewangelii o uzdrowieniu córki Jaira. "Ująwszy dziewczynkę za rękę, rzekł do niej: «Talitha kum», to znaczy: "Dziewczynko, mówię ci, wstań!" Dziewczynka natychmiast wstała i chodziła, miała bowiem dwanaście lat." (Mk 5, 41-42) Uwierzyłam, że Jezus mówi to do mnie, tu i teraz mnie tymi słowami uzdrawia. Że On wyciągnie mnie z życiowego zagubienia, marazmu, beznadziei, z problemów które miałam sama z sobą i których za bardzo nawet nie rozumiałam. Nie umiałam się wtedy modlić, ale te słowa "Thalita kum" powtarzałam dziesiątki, setki razy, każdego dnia. Nie jak jakieś zaklęcie, ale jako przypomnienie sobie, że Jezus mówi to do mnie, a ja chcę pamiętać i pozwalam by stało się faktem w moim życiu.
Mijały miesiące, a ja ciągle miałam wrażenie, że Bóg gdzieś tam jest, ale bardzo odległy. Cały czas milczał. Słuchałam wielu świadectw o tym jak ludzie doświadczyli Bożej miłości, uzdrowień wewnętrznych i fizycznych. Cóż, mnie to nie spotykało. Latem słuchałam takiej konferencji o Janie Chrzcicielu. O tym że on choć zapowiadał Jezusa, tego który ma przynieść wolność, to sam nie doświadczył wyzwolenia, zginął przecież w więzieniu. Albo Mojżesz - prowadził Izraelitów do ziemi obiecanej, widział ją z daleka, ale nigdy tam nie dotarł. Że czasem tak jest, że trzeba szukać Boga, trwać, ale może się Go nie spotka. Pamiętam prawie fizyczny ból, jaki wtedy czułam. Mówiłam: Boże, potrzebuję Twojego ratunku, Twojego uzdrowienia. Będę Cię wołać choćby nie wiem co. Nawet jeśli nie zamierzasz przyjść.
Kolejne miesiące przeplatane były słuchaniem nauczań, próbami modlitwy, która nie bardzo mi wychodziła, chodzeniem na Mszę Świętą do różnych wspólnot, takim szukaniem dla siebie miejsca.
W grudniu trafiłam na Mszę z modlitwą o uzdrowienie do wspólnoty Galilea. Jedna z osób miała takie poznanie, że w kościele jest kobieta, która ma 31 lat i która jest bardzo samotna; Jezus mówi, żebyś ze swoją samotnością i problemami zwróciła się do Niego, a On ci we wszystkim pomoże. Pamiętam, jak trudno było mi przyjąć, że to dotyczy mnie. Zastanawiałam się, ile w kościele może być akurat kobiet w wieku takim jak ja i obliczałam, jakie jest prawdopodobieństwo.
Przełom nastąpił w styczniu 2016 roku. Któregoś wieczora wracałam z pracy. Stałam na przystanku czekając na tramwaj i w myślach modliłam się: Boże potrzebuję, żebyś jakoś mnie dotknął, pokazał mi że się mną interesujesz, daj mi wreszcie doświadczyć Twojej miłości! No odpowiedz!
Wtem w moich myślach pojawiły się słowa: "Błogosławiona która uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane jej od Pana".
Wierzę, że to była odpowiedź Boga, którą On umieścił w moim sercu. Oparłam się na tych słowach. Od tamtej pory przestałam szukać jakiegoś dodatkowego potwierdzenia, że Bóg mnie kocha, że się mną interesuje. Uznałam, że przyjmę za pewnik wszystko co mówi Pismo Święte. Nieważne, czy coś czuję, czy jestem przekonana, czy widzę efekty.
Niedługo potem, w marcu, trafiłam na Kurs Nowe Życie, prowadzony przez wspólnotę Galilea. Był on dla mnie kluczowym momentem. I nie dlatego, że doświadczyłam czegoś wyjątkowego, ale dlatego, że podjęłam decyzję. Gdy mówiono mi o Bożej miłości, wszystko we mnie się buntowało. Moje mocno poranione serce krzyczało: to jest nieprawda, jakoś tego nie widzę, jak mnie przekonasz! Ale ja sobie powiedziałam: nie Ania, tym razem oprzesz się na Słowie, przyjmiesz to za pewnik i kropka. Była taka chwila, gdy uczestników zachęcono, by ogłosili Jezusa Panem swojego życia. I ja to bardzo świadomie zrobiłam. Powiedziałam: Jezu chcę się oprzeć na Tobie, na Twoim Słowie, chcę wszystkie decyzje podejmować z Tobą. Pomóż mi, żeby tak się stało.
Od tego czasu z jednej strony nie zmieniło się wiele, a z drugiej zmieniło się wszystko. Nie zdarzył się żaden cud. Ale powoli następowały zmiany. Zaufałam Jezusowi i weszłam z Nim w osobistą relację. To trwa, ale On mi zmienia perspektywę. Zwracam się do Niego z każdą sprawą, poznaję Go. Odpowiedzi na moje wątpliwości szukam w Piśmie Świętym. Oddałam Bogu moje poranione serce i On je stopniowo uzdrawia. Potrzeba dużo mojej pracy, formacji, czytania Pisma Świętego, codziennego zapraszania Boga do każdej sfery mojego życia. Ale to działa. Bóg chce uczestniczyć w moim życiu, nadaje mu nową jakość, odpowiada na moje modlitwy.
Złożyłem w Panu całą nadzieję;
On schylił się nade mną
i wysłuchał mego wołania.
Wydobył mnie z dołu zagłady
i z kałuży błota,
a stopy moje postawił na skale
i umocnił moje kroki.
I włożył w moje usta śpiew nowy,
pieśń dla naszego Boga.
Wielu zobaczy i przejmie ich trwoga,
i położą swą ufność w Panu.
(z Psalmu 40)
Boga pierwszy raz spotkałam podczas świąt Wielkanocnych, gdy miałam dwanaście lat. Myślę że właśnie tak mogę to nazwać. Wtedy pierwszy raz zrozumiałam, że to jest coś więcej niż rytuały i tradycje, że to nie jakaś legenda. Że ten Bóg naprawdę w jakiś sposób w tym wszystkim jest, jest mną zainteresowany. Jeździłam potem na różnego rodzaju rekolekcje, skupienia, szukając Boga w moich nieuporządkowanych nastoletnich emocjach. Ogromną wartością, która mi z tamtych czasów została, jest formacja oazowa jaką otrzymałam. Solidny pakiet wiedzy o wierze, o Kościele, liturgii, o wspólnocie, charyzmatach itd. Wyrosłam w tym, przyswoiłam. Choć teraz z perspektywy wiem, że przez cały ten czas przyswajałam tylko wiedzę, ale nie budowałam wiary. W trakcie modlitwy mówiłam i nikt nie odpowiadał. Mówiłam: Boże nie czuję Cię, gdzie Ty jesteś?
Moja "wiara" opierała się w dużej mierze na ludziach ze wspólnoty. Dlatego, gdy wyjechałam na studia, nie potrafiłam jej utrzymać.
Przez następne lata myślałam nieraz o Bogu, ale żyłam tak, jakby Go nie było. Bez Niego podejmowałam decyzje. Kilka razy chciałam wrócić do Kościoła, jechałam na jakieś rekolekcje, zaczynałam się modlić, ale mój zapał szybko się kończył, nie potrafiłam w tym wytrwać. Kolejne upadki tylko wpędzały mnie w jeszcze większe poczucie winy i jeszcze bardziej oddalały od Boga. Z czasem moje życie osobiste wyglądało coraz gorzej - brak pracy, kryzys w małżeństwie, stany depresyjne, lęki, grzechy i poczucie winy. Taka równia pochyła na samo dno. Na tym dnie wylądowałam na początku 2015 roku, mając 30 lat. Rozpadło się wtedy moje małżeństwo, a ja nie widziałam żadnego wyjścia z sytuacji, w której się znalazłam. Wplątałam się w grzech i zniszczenie. Zobaczyłam wtedy tak jednoznacznie, że w życiu bez Boga nie ma żadnego sensu ani przyszłości. Albo jakoś Go znajdę, albo nie ma po co szarpać się dalej.
Pamiętam, że trafiłam wtedy na adorację Najświętszego Sakramentu i gdy ksiądz chodził z Monstrancją i błogosławił każdemu z osobna, ja autentycznie przyjęłam to błogosławieństwo. W sensie nic tam specjalnego nie przeżywałam, ale powiedziałam Boże ja przyjmuję to błogosławieństwo, biorę, uczepiam się tego. Potem uczestnikom rozdawano poświęcone medaliki św. Benedykta oraz egzorcyzmowaną wodę, i świece. Przez najbliższe tygodnie te sakramentalia były stale ze mną. Nosiłam medalik, będąc w domu zawsze zapalałam świeczkę. Wierzę że to też jest jeden ze sposobów działania Pana Boga - tak jakby ktoś nieustannie modlił się nade mną. Nadszedł Wielki Post, który był czasem niesamowitego błogosławieństwa. Pościłam wtedy - pierwszy raz w życiu nie po to żeby coś uzyskać, tylko żeby być bliżej Boga, żeby Go jakoś znaleźć i się Go uczepić. Całymi godzinami słuchałam przez internet różnych kazań, nauczań, żeby tylko dowiedzieć się o Bogu jak najwięcej. No i o tym, co znaczy naprawdę żyć wiarą.
Była taka konferencja o tym jak Bóg jest obecny w Słowie Bożym i jak można się modlić słowami Pisma Świętego. Znalazłam wtedy fragment z Ewangelii o uzdrowieniu córki Jaira. "Ująwszy dziewczynkę za rękę, rzekł do niej: «Talitha kum», to znaczy: "Dziewczynko, mówię ci, wstań!" Dziewczynka natychmiast wstała i chodziła, miała bowiem dwanaście lat." (Mk 5, 41-42) Uwierzyłam, że Jezus mówi to do mnie, tu i teraz mnie tymi słowami uzdrawia. Że On wyciągnie mnie z życiowego zagubienia, marazmu, beznadziei, z problemów które miałam sama z sobą i których za bardzo nawet nie rozumiałam. Nie umiałam się wtedy modlić, ale te słowa "Thalita kum" powtarzałam dziesiątki, setki razy, każdego dnia. Nie jak jakieś zaklęcie, ale jako przypomnienie sobie, że Jezus mówi to do mnie, a ja chcę pamiętać i pozwalam by stało się faktem w moim życiu.
Mijały miesiące, a ja ciągle miałam wrażenie, że Bóg gdzieś tam jest, ale bardzo odległy. Cały czas milczał. Słuchałam wielu świadectw o tym jak ludzie doświadczyli Bożej miłości, uzdrowień wewnętrznych i fizycznych. Cóż, mnie to nie spotykało. Latem słuchałam takiej konferencji o Janie Chrzcicielu. O tym że on choć zapowiadał Jezusa, tego który ma przynieść wolność, to sam nie doświadczył wyzwolenia, zginął przecież w więzieniu. Albo Mojżesz - prowadził Izraelitów do ziemi obiecanej, widział ją z daleka, ale nigdy tam nie dotarł. Że czasem tak jest, że trzeba szukać Boga, trwać, ale może się Go nie spotka. Pamiętam prawie fizyczny ból, jaki wtedy czułam. Mówiłam: Boże, potrzebuję Twojego ratunku, Twojego uzdrowienia. Będę Cię wołać choćby nie wiem co. Nawet jeśli nie zamierzasz przyjść.
Kolejne miesiące przeplatane były słuchaniem nauczań, próbami modlitwy, która nie bardzo mi wychodziła, chodzeniem na Mszę Świętą do różnych wspólnot, takim szukaniem dla siebie miejsca.
W grudniu trafiłam na Mszę z modlitwą o uzdrowienie do wspólnoty Galilea. Jedna z osób miała takie poznanie, że w kościele jest kobieta, która ma 31 lat i która jest bardzo samotna; Jezus mówi, żebyś ze swoją samotnością i problemami zwróciła się do Niego, a On ci we wszystkim pomoże. Pamiętam, jak trudno było mi przyjąć, że to dotyczy mnie. Zastanawiałam się, ile w kościele może być akurat kobiet w wieku takim jak ja i obliczałam, jakie jest prawdopodobieństwo.
Przełom nastąpił w styczniu 2016 roku. Któregoś wieczora wracałam z pracy. Stałam na przystanku czekając na tramwaj i w myślach modliłam się: Boże potrzebuję, żebyś jakoś mnie dotknął, pokazał mi że się mną interesujesz, daj mi wreszcie doświadczyć Twojej miłości! No odpowiedz!
Wtem w moich myślach pojawiły się słowa: "Błogosławiona która uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane jej od Pana".
Wierzę, że to była odpowiedź Boga, którą On umieścił w moim sercu. Oparłam się na tych słowach. Od tamtej pory przestałam szukać jakiegoś dodatkowego potwierdzenia, że Bóg mnie kocha, że się mną interesuje. Uznałam, że przyjmę za pewnik wszystko co mówi Pismo Święte. Nieważne, czy coś czuję, czy jestem przekonana, czy widzę efekty.
Niedługo potem, w marcu, trafiłam na Kurs Nowe Życie, prowadzony przez wspólnotę Galilea. Był on dla mnie kluczowym momentem. I nie dlatego, że doświadczyłam czegoś wyjątkowego, ale dlatego, że podjęłam decyzję. Gdy mówiono mi o Bożej miłości, wszystko we mnie się buntowało. Moje mocno poranione serce krzyczało: to jest nieprawda, jakoś tego nie widzę, jak mnie przekonasz! Ale ja sobie powiedziałam: nie Ania, tym razem oprzesz się na Słowie, przyjmiesz to za pewnik i kropka. Była taka chwila, gdy uczestników zachęcono, by ogłosili Jezusa Panem swojego życia. I ja to bardzo świadomie zrobiłam. Powiedziałam: Jezu chcę się oprzeć na Tobie, na Twoim Słowie, chcę wszystkie decyzje podejmować z Tobą. Pomóż mi, żeby tak się stało.
Od tego czasu z jednej strony nie zmieniło się wiele, a z drugiej zmieniło się wszystko. Nie zdarzył się żaden cud. Ale powoli następowały zmiany. Zaufałam Jezusowi i weszłam z Nim w osobistą relację. To trwa, ale On mi zmienia perspektywę. Zwracam się do Niego z każdą sprawą, poznaję Go. Odpowiedzi na moje wątpliwości szukam w Piśmie Świętym. Oddałam Bogu moje poranione serce i On je stopniowo uzdrawia. Potrzeba dużo mojej pracy, formacji, czytania Pisma Świętego, codziennego zapraszania Boga do każdej sfery mojego życia. Ale to działa. Bóg chce uczestniczyć w moim życiu, nadaje mu nową jakość, odpowiada na moje modlitwy.
Złożyłem w Panu całą nadzieję;
On schylił się nade mną
i wysłuchał mego wołania.
Wydobył mnie z dołu zagłady
i z kałuży błota,
a stopy moje postawił na skale
i umocnił moje kroki.
I włożył w moje usta śpiew nowy,
pieśń dla naszego Boga.
Wielu zobaczy i przejmie ich trwoga,
i położą swą ufność w Panu.
(z Psalmu 40)
Komentarze
Prześlij komentarz