Przejdź do głównej zawartości

O tym, jak pozwalam Bogu przypieszyć

Minęły dawno czasy, gdy usilnie modliłam się o coś, czego pragnęłam lub potrzebowałam. Co to znaczy? Przestałam mówić Bogu: zrób żeby było tak i tak. Bardzo bardzo proszę, zrób to i tamto, a ja będę się w tej intencji modlić, pościć, odmówię nowennę, czy co tam jeszcze innego. To było bez sensu.
Czy modliłam się o złe rzeczy? Nie, zazwyczaj o bardzo dobre. O zdrowie dla siebie, lub kogoś innego, o zgodę w rodzinie, o rozwiązanie różnych problemów. A Bóg czasem odpowiadał. Czasem musiałam na to bardzo długo czekać. Dużo jednak częściej nie odzywał się wcale na ten temat.


Jego milczenie mnie zniechęcało i z czasem prawie całkiem przestałam prosić. Nie przyznawałam się do tego przed sobą, ale nie do końca wierzyłam, że On faktycznie się mną interesuje. Po co inwestować siły, czas, nadzieję, żeby potem się zawieść, jeśli On nie odpowie?
Wiele razy dostawałam zachętę na wspólnotowej modlitwie. Wezwanie, żeby zwracać się do Boga ze wszystkim, że Jego każdy mój problem bardzo interesuje. No ale jakoś nie wiedziałam, jak to ugryźć i raczej o nic nie prosiłam.

Dopiero kilka tygodni temu załapałam. Myślę, że ma to też związek z tym, że coraz więcej ogarniam o co chodzi w relacjach w ogóle - w relacjach z różnymi osobami, a Bóg przecież jest osobą. Coraz częściej umiem pokazać komuś, że nie znam rozwiązania, że nie wiem co zrobić. Udaje mi się stanąć przed kimś z taką wielką niewiadomą i powiedzieć: zobacz, potrzebuję twojej pomocy. Zastanówmy się razem, co można zrobić.

Z pomocą przyszło mi jak zawsze Pismo Święte, fragment o weselu w Kanie Galilejskiej. Pokrótce wyglądało to tak:

Miriam do Jezusa: zobacz jest problem! Zabrakło wina.
Jezus: czy to jest moja sprawa? albo twoja?
Miriam do sług: zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie.
Dalej: Jezus instruuje służących, oni robią co trzeba. On zamienia wodę w wino. Wszystko kończy się szczęśliwie.

Co w tym tekście ma dla mnie największe znaczenie: Maryja tak dobrze znała Jezusa, że jeśli zauważyła jakiś kłopot, to bez obaw się do Niego zwróciła. Nie wymyślała możliwych rozwiązań, nie prosiła Go! Nie mówiła Mu, co ma zrobić. Po prostu zwróciła się z kłopotem, bo ufała, że On potraktuje to serio. Nie zraziła się pierwszą, dość oschłą odpowiedzią. Stwierdziła: okej, Ty wiesz jak będzie dobrze. W razie czego słudzy zrobią wszystko cokolwiek powiesz.

Uczy mnie to dwóch rzeczy: Po pierwsze zwracać się ze wszystkim do Jezusa właśnie w ten sposób. Mówiąc: mam kłopot, nie wiem co zrobić, ufam że traktujesz to serio.
Po drugie (i dużo trudniejsze) mówić Jezusowi: zrobię wszystko cokolwiek mi powiesz. Czyli nie tylko czekam na Twoją cudowną interwencję, ale jestem gotowa zrobić wszystko co będzie trzeba. Wysilić się, zmienić swoje podejście, może stracić coś, zrezygnować ze swoich wyobrażeń o możliwych rozwiązaniach.

Jestem przekonana, że stosując takie podejście, pozwalam Bogu przyspieszyć. Że teraz faktycznie On będzie mógł zadziałać w różnych sferach mojego życia.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ewangelia dla potłuczonych

Trafiłam dziś na konferencję, której wysłuchałam dwa lata temu. Ostatnia konferencja z rekolekcji prowadzonych przez o. Adama Szustaka OP pt "Ewangelia dla potłuczonych". Tutaj link do strony (trzeba kliknąć Ewangelia dla potłuczonych, a potem 07. środa. Konferencja). Tak, byłam wtedy mocno potłuczona. Zdruzgotana i zmasakrowana. Nie chciało mi się żyć. Nie miałam siły na nic. Apatia. Słuchając tego płakałam non stop. Wyłam. Zalałam się łzami i zasmarkałam. Miałam wtedy 30 lat. Czyli 12 + 18 z tej biblijnej wyliczanki. Od zawsze żyłam w głębokim przekonaniu że coś jest ze mną nie tak. W głębokim wstydzie i poczuciu winy. W poczuciu że właściwie to nie powinnam żyć. Cierpiąca na niedotyk, bo nikt mnie nie dotykał, nie przytulał, nie okazywał miłości. Łaknąca uwagi i zainteresowania. Pochylona. Dodatkowo mocno pognębiona własnym grzechem i upadkiem. Rozpaczliwie wyglądałam ratunku, i wtedy cicho i delikatnie przyszedł do mnie Jezus. Thalita kum!